Już pisaliśmy o wyjątkowych ulewach i powodziach w Maroko. Dla nas ulewy to na szczęście tylko brak wody w hotelu i poranna decyzja o zmianie trasy na dłuższą, co było spowodowane obawą o przejezdność lokalnych dróg. Jak się potem okazało, już na trasie 126 kilometrowego odcinka, obawa była słuszna, bo dwukrotnie pokonaliśmy zwalone progi rzeczne przeprowadzając rowery. Zresztą ten etap wyprawy jak dotąd dostarczył chyba najwięcej emocji. Zjeżdżaliśmy na nim (ok. 1700 m w dół) przez niezwykle widokowe i pejzażowe formacje górskie z 3-godzinnym przystankiem w szumiącej zimną wodą, obszernie porośnięta palmami oazie usytuowanej na skraju opuszczonego miasta nazwanego przez Mirka „ghost town” (miasto duchów). A w tej oazie właściciel lokalnego sklepu stał się nagle przewodnikiem po rajskich ogrodach palmowych oraz kierownikiem basenu stworzonego na trasie okalającego całą oazę wodociągu zbudowanego w betonowym akwedukcie. Szedł z nami dumny z tego miejsca, częstował nas daktylami, granatami i figami prosto z drzewa. Tak dojechaliśmy do miejscowości Tata. Tata kojarzyć mi się będzie z nocną czystością miasteczka i arkadową zabudową uliczek oraz w końcu, W KOŃCU! z zimnymi napojami, które nam Zbyszek kupił w hotelu.
Następnego dnia wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano, na stacji benzynowej napompowaliśmy 14 kół rowerowych (Bogu niech będą dzięki za sztafetową przejściówkę z wentyla samochodowego na wentyl typu Presta) i ruszyliśmy znowu w górę. Pogoda nam sprzyjała. Było raczej pochmurno, a pod koniec 70-kilometrowego odcinka nawet lekko deszczowo, choć cały czas bardzo ciepło. Mirko znowu słaby od udaru razem z Manuelą zastosowali 20 km podwózkę autostopem. A reszta ekipy na trasie spotkała jadącego pod prąd, starym „nowakowym” rowerem bez przerzutek szeroko uśmiechniętego Rastafarianina. Słychać go było z daleka po trzasku jakiegoś charczącego radia, które wiózł w parcianej torbie i po dźwiękach wuwuzeli, w którą dął na przejeżdżające pojazdy. Ciekawe czy Nowak też tak pachniał?
Dość sprawnie dojeżdżamy do Tissint, gdzie logujemy się w przepięknym przybytku z basenem już ok. 13.00. Ja tam, niestety, nie użyłem nic, bo mnie kompletnie rozwaliło. Reszta ekipy też nie czuła się rewelacyjnie. Bolało mnie wszystko: mięśnie, głowa, brzuch i gardło.
W hotelu Kasbah Tissnt niesamowicie pomógł nam Hassan, najmilszy jak dotąd poznany przeze mnie Marokańczyk. Zadbał o leki, okłady z lodu, był uprzejmy, wręcz oświecony, mówił językami, gotował z Manu kisiel, załatwił pochorowanej czwórce transport na metę kolejnego etapu i jeszcze puszczał cały czas moją ulubioną muzykę tuareską zespołu Tinariven.
Tak, kolejny dzień to kolejne wyzwanie. Już w nocy nie było wody, bo dogoniła nas tutaj schodząca korytami wyschniętych rzek przedwczorajsza ulewa zasilona wczorajszym słabiutkim deszczem. Scenariusz był ten sam. Brak wody w hotelu. W nocy drzwi od naszych pokoi się nie zamykały. Lataliśmy z wiadrami do spłukiwania toalet. Brak przejazdu przez brody lub jak kto woli marokańskie mosty, które zbudowane są w dole szerokich i wysokich koryt rzecznych przez lata wypłukiwanych przez wodę. Efekt tego jest taki, że każdy mały opad deszczu odcina jedną stronę rzeki od drugiej, bo nurt jest naprawdę wezbrany i bystry. I wtedy się czeka. Spokojnie. Po afrykańsku. My jednak nie chcieliśmy. Narada trwała do 10.00. Gospodarze oczywiście odradzali nam przeprawę, a temperatura rosła. Ostatecznie kolejne 70 km z dwoma przygodowymi przeprawami przez rzekę pojechali Monika, Leszek i Zbyszek. Reszta ekipy kupiła w miasteczku dużego i soczystego arbuza i poczekała na Toyotę 4×4, która dowiozła ją do Foum Zguid.
Dodaj komentarz