6:48 Foum Zguid – prawie najbardziej na południe wysunięty punkt naszej trasy. Siedzę nad basenem luksusowego, turystycznego hotelu. Świta, woda szumi, słychać ptasie trele, w oddali pieją koguty, chodzą po mnie muchy, jest 32 stopnie C.
Ostatnie 3-4 dni upłynęły mi pod znakiem walki mojego organizmu z otaczającymi go warunkami atmosferycznymi. Mam ostry nieżyt gardła, kompletnie zawalone zatoki, dobę temu pokonałem udar słoneczny wraz z silnym zatruciem organizmu jakąś lokalną bakterią (biegunka, torsje), a w górach dwa dni z rzędu zabijał mnie tępy ból zęba. Jakiś koszmar, ale warto, zawsze było warto…
I nie chcę tu specjalnie epatować czytelnika własnym bólem czy poświęceniem (z kronikarskiej przyzwoitości nie wymieniam chorób pozostałych uczestników) tylko pokazać realia również właściwe dla podróży.
„Wyrypa dla szaleńców” tak w trzech słowach opisał to Leszek. I chyba faktycznie. O tej porze w Maroku nie ma żadnych turystów. Jest za ciepło. Po tygodniu pobytu tutaj nie spotkaliśmy żadnego Europejczyka! Po 12:00 każdego dnia z nieba leje się taki żar, że nie sposób wytrzymać na nim dłużej niż pół godziny stojąc bez ruchu.
Tymczasem jeśli chodzi o dystans to w ostatnie 4 dni pokonaliśmy ponad 300 km. Najpierw wjechaliśmy kilometr do góry (wysokość ok. 1700 m n.p.m.) i 40 km do przodu do miejscowości Ighern. Tam, ku naszemu zaskoczeniu, późnym popołudniem byliśmy świadkami 4-godzinnej ulewy, która kompletnie sparaliżowała miasto i odcięła je komunikacyjnie od reszty świata. Problem z ulewą w Maroku polega na twardości gleby, w którą woda podczas opadu w ogóle nie wsiąka. W sekundę tworzą się wszędzie gigantyczne rwące potoki. Na zboczach gór, w uedach – wyschniętych korytach rzek, na ulicach miast. Potoki, które toczą olbrzymie masy wody zabierającej wszystko na swojej drodze. Niestety, jak dowiedzieliśmy się następnego dnia, woda zabrała także ze sobą życie kilkunastu nieszczęśnikom, którzy akurat niefortunnie znaleźli się na tarasie zabudowania stojącego na drodze spływającej kaskadzie.
/Piotr
Dodaj komentarz