O niebieskich murach miasta Chefchauen słyszałam wiele. Nie wiedziałam jednak, że błękitne fasady skrytych wśród wzgórz domów okażą się być dla nas magiczną granicą między dwoma odsłonami Maroka. Intensywną, tłoczną i czasem zbyt absorbującą wersją, a tą pełną spokoju, swobody i piękna natury!
W Szafszawan znaleźliśmy w końcu mieszkanie na wynajem, dzięki czemu mogliśmy wspólnie gotować warzywa z ryżem i ziemniakami na obiad, a chłopaki popisowo serwowali o porankach jajecznicę z cebulą. Nie zabrakło też marokańskiej herbaty w wersji Bike Jamboree! To co jednak w naszym nowym domu było najlepsze, to rozpościerający się z tarasu widok. Sięgające gwiazd wzgórza i schodzące z warty słońce zapierały dech w piersiach, a my patrzyliśmy na siebie nawzajem z wielkimi od zachwytu oczami.
Ze zdumienia przecieraliśmy je także podczas naszej górskiej wycieczki. Na KROSS wybraliśmy się do położonego o 30 kilometry Akchour. Droga tysiąca zakrętów z każdym kolejnym udowadniała nam, że trafiliśmy do nowego świata. Zmieniło się przede wszystkim otoczenie – z płaskich pustynnych terenów wyrosły góry. Razem z nimi pojawiła się także inna roślinność. Otaczające nas tereny pokrywały krzewy i drzewa o twardych liściach, a ziemia przybrała kolor rozgrzanego słońca. Inni byli także mijani ludzie. Zamiast Salut! lub Bonjour słyszeliśmy już Hola! Wzdłuż drogi spacerowały kobiety ubrane w niemal wszystkie kolory tęczy, a noszone przez nich sombrera przypominały niektóre podjazdy, które było nam dane pokonać 😉 Mijane Marokanki nosiły także coś jeszcze. Zarażający uśmiech, który pięknem konkurował z otaczającym krajobrazem.
Co by więc tu napisać? W podmuchach wiatru było już czuć gorącą Hiszpanię 🙂
Przejazd do Akchour (gdzie znajdują się piękne wodospady i God’s Bridge) i droga powrotna okazały się być również idealnym symbolem tego, o co chodzi w podróży. Nie sprawdziliśmy dokładnie informacji i nie wiedzieliśmy, że od wejścia do parku do wodospadu wiedzie piesza ścieżka, którą pokonuje się w dwie godziny. Przeszłyśmy się więc kawałek z Monika, ale nie mogłyśmy zobaczyć głównych atrakcji, ponieważ nie zdążylibyśmy wrócić przed zmrokiem. Ale wiecie co? Choć oczywiście trochę było nam szkoda, to cały majestat trasy złapał nas za serca tak mocno, że na koniec dnia wodospady nie miały tak wielkiego znaczenia. W podróży według mnie chodzi przede wszystkim o samą drogę i wspaniałych towarzyszy, z którymi dzieli się zachwyt. A my co chwila zatrzymywaliśmy się aby zrobić zdjęcia lub potrząść głową, jakbyśmy chcieli wytrzepać z niej nadmiar zachwytu 😉 Bo naprawdę, niektóre widoki sprawiały, że umysł potrzebował więcej czasu aby przetrawić ich wyjątkowość.
Wycieczka w góry okazała się być chyba najlepszym dniem rowerowym, ale żeby nie było – dała nam trochę w kość. Z tego powodu kolejnego dnia zrobiliśmy sobie wyczekiwany i całkowicie zasłużony lazy day. Tego dnia rano nie rozbrzmiewały budziki (choć za to bardzo dobrze było słychać nawoływanie z minaretów 🙂), a my w spokoju wybraliśmy się na spacer po krętych, turkusowych ścieżkach mediny. I ponownie piękno otoczenia nie pozwalało schować aparatu do plecaka, ponieważ za niemal każdy zakrętem czekał idealny kadr. Pasjonaci fotografii naprawdę mają w Chefchauen bardzo ciężko! 😉
Po spędzonych 3 pięknych dniach opuściliśmy niebieskie miasto, kierując się w stronę Tetuanu. Ale o tym opowie już Wojciech 🙂
Dodaj komentarz