Strzał w dziesiątkę. Tyle przychodzi mi do głowy gdy myślę o hotelu Central. Siedząc w atrium, czujemy klimat portowego miasta jakim jest Casablanca. Jutro nie ruszymy rano. Mamy zbyt dużo do zrobienia: 3 rowery #Kross wymagają naprawy, trzeba odesłać rzeczy, które pożyczyliśmy od 31. etapu, gdy Tomka bagaż błąkał się po Europie i uzupełnić relację z naszej wyprawy. Przed dniem pełnym wyzwań znajdujemy chwilę, aby odsapnąć, jedząc kolację na tarasie z pięknym widokiem na port i miasto.
Breaking News: Zaskoczenie wyjazdu – marokańskie pociągi nie dla rowerzystów
Nasz etap nie należy do zbyt relaksujących, a najtrudniejsze -góry Rif – przed nami. Chcieliśmy więc podjechać kawałek pociągiem, aby zebrać siły na czekające na nas marokańskie serpentyny. Niestety pierwsze informacje zebrane przez Toma w Settat potwierdziły się w Casablance. Do pociągu nie wejdziesz z rowerem ot tak, jak w naszym PKP. Musisz go spakować i nadać jako bagaż. Ta informacja była dla nas naprawdę sporym zdziwieniem, szczególnie, że Maroko jest naprawdę rowerowym krajem. Dwa kółka zresztą można bez problemu wrzucić do busa lub taksówki, co sprawdziła jednego dnia Asia z Marcinem. Pociągi są jednak niedostępne dla cyklistów, dlatego też zmieniamy plany i z okolic Rabatu łapiemy busa do Meknes – jednego z cesarskich miast Maroka.
Ocean
Ruszymy późno – o 13. Niestety nie wszystko idzie po naszej myśli. Odesłanie nadbagażu do Hiszpanii jest zbyt drogie, dlatego ostatecznie bierzemy go ze sobą w dalszą drogę. Rozdzielamy więc po równo nadmiar sprzętu i pakujemy w nasze sakwy #crosso.
Z rowerami KROSS idzie lepiej. Odwiedzam okoliczny warsztat, w którym Marokańczyk próbuje napompować koło gumowa rurką. Oddaję mu więc mu swoją przejściówkę presta-schreder. Jemu pewnie będzie służyła lata, a ja mam w końcu jeszcze 3
Po załatwieniu wszystkich spraw wyjeżdżamy z ulgą z czteromilionowej Casablanki – tłok tego miasta nie przypadł nam do gustu. Z miasta jedziemy drogą wzdłuż oceanu, niestety jednak nie towarzyszy nam widok fal. Co ciekawe nad samą wodą nie stoją wypasione wille, a fawele.
Na szczęście im dalej tym lepiej. Z każdym kolejnym kilometrem zmniejsza się ruch na drodze, co jakiś czas ukazuje się nam ocean. Fawele ustępują miejsca zamkniętym osiedlom z basenami, siłowniami i ochroniarzami. Trafiamy też na pierwszą ścieżkę rowerową. Fajnie, ale na skrzyżowaniach z ulicą musimy schodzić z rowerów, bo krawężniki są zbyt wysokie. Musimy w końcu uważać na nasze Krossy Trans 10.0 Monotonię jazdy po ścieżce przerywa stado owiec, które próbuje przejść na drugą stronę jezdni. Zdecydowanie nie spodziewaliśmy się widoku kilkudziesięciu owiec, które tworzą zamieszanie na środku drogi! Wyciągamy więc aparaty aby uwiecznić tę chwilę, a Marcin ratuje jedną członkinię stada od pozostawienia, gdy ta nie może przeskoczyć murku.
Dzień decydujemy się zakończyć w miejscowości Bouznika. Okolica jest bardzo ładna, a nam udaje się znaleźć wymarzony nocleg – domek przy plaży. W ostatnich promieniach słońca wspólnie spełniamy marzenie wyjazdu – zanurzamy się w falach oceanu Atlantyckiego..
Most którego nie ma.
Dzień zaczynamy od własnoręcznie zrobionej jajecznicy. Nie obyłoby się bez sprzętu od Primus Equipment. Na niebie snują się lekkie chmurki, które zapowiadają idealną pogodę. Wspólną decyzją wybieramy drogę, którą ominiemy centrum Rabatu. Naszym celem jest ucieczka od zgiełku miast i jak najszybsze przedostanie się w góry, dlatego po ominięciu Rabatu planujemy łapać stopa do Mekness. Zanim to jednak nastąpi, miniemy wielohektarową posiadłość króla, otoczoną mnóstwem strażników, którzy z radością nam salutują. Obrzeża Rabatu to świat kontrastu. Na jednym ze skrzyżowań mały chłopiec kradnie nam flagę Polski. Wbiegł w mgnieniu oka z faweli i równie szybko zniknął w ich otchłani. Przecznicę dalej na skrzyżowaniu stoi już policja, co powtarza się już aż do końca miasta. Zmienia się zabudowa. Fawele ustępują miejsca blokom, a te następnie willom. Mijamy też dzielnice dyplomatyczne z wieloma ambasadami. Niestety nie udaje się nam wypatrzeć naszej, polskiej. Wyjazd z Rabatu wieńczy wspaniały zjazd i jezioro z tysiącem bocianów. Przeżywamy niesamowity pokaz, gdy w jednym momencie podrywają się do lotu by krążyć nad naszymi głowami i powoli wznosić się w górę spiralnym ruchem. Dosłownie kilometr dalej czeka nas kolejna atrakcja – most, którego nie ma. Mapy Google jak i te które posiadamy na swoim telefonie nie dają szans na rzeczną przeprawę. Tomek, nasz etapowy nawigator, przekonywał nas jednak, że taka możliwość istnieje. Każdy z nas miał rację. Most był, ale dla olbrzymich rur kanalizacyjnych z wąskim przejściem pośrodku. Ledwo mieścił się w nim rower, a na górę prowadziły bardzo stronę schody. Na szczęście rozebranie naszych rowerów Kross z sakw Crosso i przeniesienie ich na drugą stronę nie zajęło nam dużo czasu – podzieliliśmy się obowiązkami i sprawnie przeprowadziliśmy na druga stronę.
Most nie był jednak ostatnią atrakcją chwilę po ponownym wskoczeniu na rowery, przed nami wyrósł zacny podjazd, który pokonaliśmy w mgnieniu oka na naszych rumakach. Zakończenie podjazdu to już niewielka miejscowość, gdzie zjedliśmy pyszny obiad (jak dotąd chyba najlepszy!) i ruszyliśmy na główną trasę łapać autostop. Spotkaliśmy też przemiłą dziewczynę na nowoczesnym rowerze szosowym, która wyjechała na krótki, popołudniowy trening
Na pierwszej stacji zagadaliśmy pana z dużym pickupem o możliwość podwózki. Gdy ja z Monika – jedyną osobą biegle mówiącą po francusku w naszej grupie – bezskutecznie próbowaliśmy porozumieć się z miłym panem, Adela złapała po minucie autostop aż do samego Mekness. To bardzo nam pomogło, bo już zrezygnowani barierą językową odpuściliśmy pickupa. Pomógł nam kierowca zatrzymany przez Adelę, który na szczęście znał angielski i tłumaczył z arabskiego. Niestety pan z pickupem nie jechał do Mekness, ale zaoferował za to darmową podwózkę do miejscowości położnej 20 km dalej. Autostop Adeli, zabrał Asię (Klara Fiszer) i Marcina (Nieby Lekto), którzy byli kontuzjowani, a reszta z nas zdecydowała się na krótką podwózkę. Tom z Moniką wybrali miejsce w kabinie, a ja z Adelą pakę z rowerami. Mimo bariery językowej Tomkowi i Monice udało się przekonać naszego kierowcę aby odpłatnie zawiózł nas do Mekness. Może podróż na pace nie należała do najwygodniejszych, ale mogliśmy z Adelą cieszyć się przepięknym zachodem słońca i licznymi malowniczymi widokami. Na nocleg wybraliśmy riad na obrzeżach starego miasta. Mimo że droga prowadząca do niego nie zachwycała, to zdecydowanie zrobił to wystrój naszego lokum. Końcówkę dnia spędziliśmy jedząc kolację na tarasie z widokiem na miasto. Następnego dnia czekał nas dzień przerwy
Dodaj komentarz